Kto mnie zna, ten wie że od lat marzę o tym, żeby kiczowata estetyka z przesyłanych sobie przez kobiety w średnim wieku obrazków: „Miłego dnia i smacznej kawusi” przedarła się do kina. Pluszowe misie, współtowarzysze seansu „Maryjek”, który odbyłam na 18. MFF Tofifest. Kujawy i Pomorze z łóżka mi świadkiem, jak ryknęłam z zachwytu zobaczywszy lubrykant LUBREX unoszący się na anielskich skrzydełkach.
W „Maryjkach” ryczy przede wszystkim warstwa wizualna. Nie ryczy za to bohaterka Maria (świetnie zagrana przez Grażynę Misiorowską) — świeżo pięćdziesięcioletnia dziewica. I chwała reżyserce Darii Woszek za to, bo niech pierwszy rzuci kamieniem, kto zapoznając się z opisem filmu: „...czytanie groszowych romansów i kolekcjonowanie figurek Panny Marii.” nie wyobraził sobie zgorzkniałej dewotki, bijącej zdrowaśki na zrogowaciałych kolanach, zdesperowanej i w fazie erotycznego rozkładu? (Mea culpa).
Ale Maria ani myśli wypełnić nam chorą check-listę upokorzenia kobiety, która — z nieznanych nam przyczyn — widocznie nigdy nie natrafiła na odpowiednią osobę. Znosi swoje położenie z godnością, oddając się małym przyjemnościom w swoim przewidywalnym świecie. (Jakaż to była ulga — dowiedzieć się że Harlequiny nie zostały tu potraktowane z drwiną, a użyte z wdziękiem jako pełnoprawne narzędzie narracji!) Nie wydaje się też na siłę tego — nazwijmy wprost — źródła rozdziewiczenia szukać. Seksualne rozbuchanie nadchodzi natomiast z zewnątrz — a konkretnie z hormonalnego plastra na pośladki, przepisanego przez lekarza. Na skutek pomyłki w dawkowaniu, a może Bożego palca? Kogo to obchodzi, teraz w końcu się zacznie!
Zacznie się zmysłowość pulsująca, brutalna i z przesterem. Pot i wrzask. Sposób opowiadania o cielesności, choć jest w „Maryjkach” zdecydowanie lżejszy, przywodzi na myśl „Baby Bump” Kuby Czekaja sprzed kilku lat, który wielu okrzyknęło nowym rozdaniem w polskim filmie surrealistycznym. Opowiadał on o nieradzeniu sobię z dorastaniem i faktycznie Maria ma w sobie coś z nastolatki. — W kadrze jest często mała, fotografowana w tych swoich przeestetyzowanych wnętrzach, czy Ogromnym Okrutnym Świecie. A „Maryjki” mają w sobie właśnie to, co najlepsze w kinie coming-of-age. Coming-of-age-of-fifty movie. Nice!
Wszystko jest w „Maryjkach” silnie ustawione zarówno w inscenizacji jak i w historii. Każda kwestia w tym sterylnym świecie pada jak odmierzona od zegarka i linijki. I nie jest to broń Boże zarzut, bo dialogi są świetne i naprawdę trudno tu o jeden zbędny lub pospolity wyraz. Autorzy od pierwszego kadru mówią do nas wyraźnie: KON- WEN- CJA. I nie wiadomo do końca co to za świat. I niby kalendarz u ginekologa mówi, że całkiem-niedawno-współczesność, a market spożywczy, w którym pracuje Maria, to pastelowe wyobrażenie o Pewexie. Pod blokiem Marii stoi sobie za to lama. Zero pytań. I to jest wspaniałe. Jak bardzo ten film nie przeprasza za to czym jest.
„Maryjki” to jeden z tych filmów, gdzie odrobiono lekcje i zainwestowano w nasz emocjonalny stosunek do szczęścia bohatera, że większość seansu cali drżymy, żeby tylko świat go nie dopadł. Czujemy erotyczne napięcie, gdy bohaterka grzebie palcem w słoiczku (bardzo sowicie zresztą nagrodzone w tym konkretnym przypadku). A jak smakuje ten „papieros po”, który przeżywamy sam na sam z bohaterką? — Tego nam nikt nie odbierze.
A przecież mamy jeszcze humor! Mój ukochany jego typ, czyli humor tak zwany bezżartowy, inscenizacyjny (nazwa robocza). Reżyserka naprawdę prowadzi aktorów w taki sposób, że niżej podpisana odnalazła się w miejscu, gdzie bardziej niż jakikolwiek od miesięcy żart w filmie, rozbawił ją sposób, w jaki bohaterka schodzi z drabiny.
„Maryjki” żonglują estetykami, i powiem tak: jeśli film cytuje Cipedrapskuad to ja jestem już na starcie kupiona. Wpychając się jednak w spojrzenie obiektywne (co nieudolnie próbuję tutaj dla państwa uskutecznić) — proporcje w dawkowaniu teledyskowych wtrętów pozostają godne. Jedna z nich rozpoczyna się nawet wyszeptanym w voice-overze „Teraz”, co wywołuje jednoznaczne skojarzenie z „Wieżą. Jasny dzień”. W podobny sposób, co u Jagody Szelc „Maryjki” eksplodują też w pewnym momencie historii. Na szczęście Daria Woszek, nie porzuca widza, aby do reszty oddać się dezintegracji, a ląduje z powrotem na poziom emocjonalnej prawdy, żeby zafundować nam w ramach finału słodko-gorzką refleksję.
I być może postać Heli — siostrzenicy naszej bohaterki — irytuje trochę bardziej, niż to było zaplanowane, a dowcipas wyciskany przez (poza tym świetną) Kasię Nosowską (sic!) z chleba gluten free, eco, bio wypada raczej czerstwo. Można to absolutnie wybaczyć, bo i tak jestem pewna, że to kwestie indywidualne.
„Maryjki” konsumowało się z nieskrępowaną przyjemnością, jak jedno z tych prześlicznych ciast, na dopasowanych kolorystycznie talerzykach. Uprasza się nie katować. Uprasza się sobie pozwolić.
Agata Burdajewicz