Oto unikatowe, pierwsze w historii polskich festiwali filmowych pasmo, mające na celu przypomnienie wielkiej, oddolnie zainicjowanej rewolucji, jaka przetoczyła się w naszym kraju przez kino w latach 1998—2007. Była to „offowa rewolucja”.
To właśnie w nurcie off, zwanym też kinem niezależnym, powstawały najciekawsze i najświeższe intelektualnie produkcjewspomnianej wyżej dekady. Za kamery chwycili ludzie „znikąd”, często wcale niezwiązani z przemysłem filmowym, i skradli serca widzów. Takie filmy, jak Kallafiorr Jacka Borcucha, Krew z nosa Dominika Matwiejczyka, Homo Father Piotra Matwiejczyka, I co wy na to, Gałuszko? duetu Marcin Sauter i Maciej Cuske czy 1409. Afera na zamku Bartenstein toruńskiej Kompanii M3, stały się przebojami.
Prezentując to pasmo, cofamy się do własnych korzeni. Pierwszy Tofifest (wówczas jeszcze Toffi) był przecież festiwalem offowym — małym przeglądem kontynuującym pomysł, którego realizację zapoczątkowano w toruńskim Domu Muz.
Ale wróćmy na chwilę do przełomu wieków. Nie był to dobry czas dla polskiego kina. W biznesie filmowym nie było pieniędzy, dlatego w tzw. nurcie oficjalnym powstawały obrazy nie najwyższych lotów. W rodzimych produkcjach widać było chroniczne niedofinansowanie, co odbijało się na jakości pracy nawet najlepszych reżyserów. Polski Instytut Sztuki Filmowej miał powstać dopiero w 2005 roku. Na festiwal w Gdyni do konkursu przyjmowano wszystkie filmy wyprodukowane w danym roku, bo ich ilość nie przekraczała 15–20. Powstawały wtedy jednak takie kurioza, jak Gulczas, a jak myślisz... (reż. Jerzy Gruza) czy Polisz Kicz Projekt (reż. Mariusz Pujszo), które dzisiaj w najlepszym razie potraktowano by jako zabawny eksces. Wtedy niestety były powszechnie omawiane w mediach.
Nic dziwnego, że widzowie odwrócili się od naszego kina. By ich z powrotem przyciągnąć, filmowcy zaczęli ekranizowa
lektury. Ale wielkie produkcje, takie jak Ogniem i mieczem (reż. Jerzy Hoffman, 1999) i Quo vadis (reż. Jerzy Kawalerowicz, 2001) poniosły klęskę. Zastrzyku energii nie dały polskiej kinematografii także sukcesy, np. Zemsty (reż. Andrzej Wajda) czy nagrodzonego Złotą Palmą Pianisty (reż. Roman Polański).
Ale wtedy na rynku filmowym coś „wybuchło”. Pojawił się off i zaczęła się rewolucja. Początkowo sami jej inicjatorzy nie wiedzieli, że robią coś wielkiego. Szybko jednak to zrozumieli, a kraj zalała rzeka offowych festiwali, prezentujących to, co filmowcy niezależni stworzyli najlepszego (a czasami najkoszmarniejszego). Jednym z takich festiwali był toruński „OFF”. Po nim nastąpił Toffi.
Zaczęło się od filmików produkowanych przez Zespół Filmowy Skurcz — szczególnie od Kallafiorra Jacka Borcucha (późniejszego reżysera Wszystko, co kocham). Na przełomie wieków powstały też wspomniane wcześniej pełnometrażowe filmy offowe, ale przetoczyła się także lawina krótkich form. Nazwiska Matwiejczyka, Bodo Koxa, Sztandery, Marczewskiego (jr.), Nojmana, Mezlera stały się z dnia na dzień znanymi markami, podobnie jak grupa DDN czy Kompania M3.
Ich filmy pokazywaliśmy na Toffi i Tofifest. Dzisiaj wracamy do najlepszych z nich i pokazujemy w paśmie Klasyka Polskiego Offu. Chociaż niektóre mogą razić niedoróbkami, każdy szanujący się fan polskiego kina powinien je obejrzeć. Po pierwsze dlatego, że tkwią w nich korzenie wielkiej przemiany, dzięki której polskie filmy zbierają dziś Oscary, Złote Niedźwiedzie i Złote Lwy, po drugie — bo powstały w czasach wielkiej wiary w kino i miłości do niego. My również kochamy kino!